Gdy w Polsce temperatura zaczęła niebezpieczne spadać, a zamiast złotych liści spadały złowrogie krople deszczu postanowiliśmy się ratować. A jak to często bywa, najlepszym ratunkiem okazała się ucieczka. Odbyło się bez większych dramatów, nerwowego biegania i wrzucania przypadkowych ubrań do walizek.
Mieliśmy kilka dni by na spokojnie zorientować się, że nie mamy pakownego wózka, no i przede wszystkim odpowiedniego zapasu pieluch. Tak, tak czas szybko leci, starzejemy się. Nastały takie czasy, że bez wózka i pampersów ani rusz :). Na szczęście czas był dla nas łaskawy i na razie jest to tylko niezbędnik nowego członka naszej załogi – Róży.
Ale do rzeczy, spakowani, zadowoleni dotarliśmy na czas (dzięki Maciek) na Lotnisko Chopina, a stąd już prosto do Arrecife, stolicy Lanzarote. W samolocie udało się wywalczyć dodatkowe, wolne miejsce dla Róży (do 2 roku życia bobasy latają za darmo i siedzą na kolanach rodziców). Wywalczyć, bo konkurencja była całkiem pokaźna, około 10 maluchów leciało tym rejsem, a dodatkowe, wolne miejsca były zaledwie dwa, haha brawo Róża. Także ponad 5 godzin spędziliśmy komfortowo.
Zanim zdjęcia powiedzą to w naszym imieniu, to przyznamy się bez bicia – to była taka trochę wycieczka dla leniuchów, wygodnisiów. Kazali nam nosić opaski na rękach, jeść pyszne jedzenie, popijać soki, tudzież solidne drineczki (barmani chcieli chyba ograniczyć dolewki i ściąć z nóg po jednym). A wszystko to w pięknej scenerii – baseny otoczone palmami, zielony ogród, oczka wodne ahhh. Nie, że nie tęsknimy za wędrówkami z plecakami, noclegami w przypadkowych miejscach, łapaniem stopa itd. Chcieliśmy po prostu na własnej skórze poczuć to muśnięcie luksusu, którym gardzą prawdziwi podróżnicy :).
No i trzeba przyznać, że było całkiem przyjemnie.
Oczywiście wyszliśmy poza bramy hotelu. Na początku zwiedzaliśmy lokalne miasteczko, czyli Playa Blanca.
Jest to typowy nadmorski kurort znajdujący się w południowej części wyspy Lanzarote. Miasto bardzo spokojne, a przynajmniej w październiku tak wygląda. Najwięcej ludzi można było spotkać spacerując nadmorską promenadą pełną klimatycznych kawiarenek i restauracji. W samym centrum miasta znajduje się niewielka plaża Playa Blanca, przy której można złapać prom prosto na Fuerteventurę. Nieco dalej bardzo ładna, z białym piaskiem, pełna leżaków i spieczonych słońcem turystów Playa Dorada.
We wschodniej części Playa Blanca, a w zasadzie już poza granicą miasta znajduje się jedna z najpiękniejszych plaż wyspy Playa de Papagayo. By dotrzeć tam ruszyliśmy wypożyczonym samochodem i podążaliśmy zgodnie ze znakami drogowymi, które wyprowadziły nas poza miasto, a następnie skierowały na szutrową drogę. Gdyby nie kilka samochodów jadących przed nami zwątpilibyśmy. Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że drogi na wyspie są piękne, gładziutki, bez kolein, a tu nagle mamy jechać piaszczysto – żwirową drogą z ogromnymi dziurami?! Wątpliwości zostały szybko rozwiane, gdy po chwili pojawiła się budka ze szlabanem i strażnikiem czekającym na opłatę 3 EUR za wjazd. Warto było. Widok z klifu na szmaragdową zatokę i piękne, białe plaże zapierał dech.
Oczywiście nie myślcie, że kolejne dni przebimbaliśmy nad basenem, co to, to nie. Samochód wypożyczyliśmy na 3 dni, także zjeździliśmy wyspę wzdłuż i wszerz.
Ruszyliśmy na wschód podziwiając po drodze Salinas de Janubio – czyli saliny produkujące sól jedynie z pomocą słońca, rąk ludzkich i młynów wodnych. To nie tylko największe ekologiczne saliny w Unii Europejskiej, ale i niesamowity element krajobrazu – białe stożki soli na tle czarnej lawy. Niestety nie posiadamy dobrego zdjęcia, także odsyłamy do wuja Google.
Kolejnym przystankiem był Los Hervideros, czyli skalnego wybrzeża w południowo-zachodniej części Lanzarote. Stygnąca i krystalizująca lawa utworzyła tu niesamowite formacje skalne i podziemne jaskinie. Fale wpływają w te szczeliny i z wielką siłą wytryskują na powierzchnie tworząc pianę i wrażenie jakby woda wrzała. Jest to bardzo popularne miejsce, szczególnie, że posiada duży parking i bez problemu zatrzymują się tu autokary wycieczkowe. Na szczęście udało nam się pospacerować tam tuż przed nadciągającym tłumem turystów.
Kilka kilometrów dalej dojechaliśmy do Charco de los Clicos, a przynajmniej tak myśleliśmy. Miało to być zielone jeziorko, które bajecznie kontrastuje z czarną lawą i błękitem morza. Przyjechaliśmy zobaczyliśmy i w sumie tyle, bez ochów i achów. Tłumaczyliśmy sobie, że to pewnie kwestia pory roku i mniejsza ilość planktonu, pozbawiła wodę jaskrawego odcienia. Widzieliśmy tam sporo turystów, którzy tak jak my dość obojętnie cykali fotki i ruszali w dalszą drogę. I nic nie wzbudziłoby naszych podejrzeń, gdybyśmy po powrocie nie przejrzeli zdjęć tego miejsca w sieci. Wygląda na to, że albo wszyscy używają Photoshopa i podrasowują foty Charco de los Clicos, albo co gorsza i niestety bardziej prawdopodobne dotarliśmy do zupełnie innego jeziorka. Także niech nie zwiedzie Was kolor zielony i jeśli będziecie w tamtych okolicach upewnijcie się, że to na pewno właściwe jezioro.
Tuż za zielonym jeziorkiem znajduje się wioska El Golfo, gdzie zatrzymaliśmy się na obiad. Spacerem przeszliśmy przez główną ulicę, a na każdym kroku byliśmy zagadywani przez właścicieli lokalnych restauracji. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Lago Verde, małą knajpkę z atrakcyjnymi cenami :). Pyszna paelle z owocami morza i widok na morze to było to, czego potrzebowaliśmy.
Gdy już nasyciliśmy ciało i duszę ruszyliśmy do najpopularniejszej atrakcji wysypy Parku Narodowego Timanfaya. Park można zwiedzać jedynie autokarem z wycieczką wykupioną z biura podróży lub z lokalnym przewodnikiem. Ach, jest jeszcze jedna opcja, zwiedzanie na wielbłądzie, jednak jest to jedynie dwudziestominutowa przejażdżka, która pokazuje mały fragment krajobrazu. Z racji tego, że nie wiedzieliśmy jak zamontować Róży fotelik do wielbłąda (śmiech) zdecydowaliśmy się na autokar.
Przeczytaliśmy w przewodniku, że najlepiej zająć miejsce w autobusie po prawej stronie i dzięki temu mogliśmy na spokojnie, bez wstawania i wychylania się na drugą stronę autokaru obserwować większość atrakcji. Oczywiście robienie zdjęć przez szybę, pilnowanie Róży, która z radością popiskiwała na każdym zakręcie i udawaniem (Kinga), że wcale się tak bardzo nie boję gdy autokar wychyla się poza krawędź stromego zbocza, było nie lada wyzwaniem. Jednak krajobraz rekompensował wszystko i przenosił nas wprost do kosmosu. Otaczała nas wszechobecna, zastygła lawa. Odcienie szarości, czerni przeplatały się z brązem i czerwienią stożków wulkanicznych. A świadomość, że zalewnie 10 metrów pod nami ziemia ma temperaturę do 600 °C podgrzewała nasze emocje. Po powrocie do punktu widokowego zwiedziliśmy jeszcze restaurację El Diablo, która serwuje dania przyrządzane na grillu ogrzewanym przez ciepło wulkaniczne.
Na Lanzarote spędziliśmy tydzień, także to nie koniec. Relacja z kolejnych dni w następnym poście, który już prawie, prawie „się” pisze.
Tymczasem miłego dnia!