LEŃzarote cz. II

Czytaj część pierwszą

W zwykły „roboczy” dzień czas potrafi ciągnąć się jak ślimak, a czasem niemal stanąć w miejscu. Weźmy na przykład takie piątkowe popołudnie, kiedy do wyjścia z pracy została nam już tylko godzina. Niby to tylko 60 minut, ale nie! zegar jakby drwił z nas i spowalnia, a nawet (prawie na pewno) zaczyna się kręcić w przeciwną stronę.

Niestety nigdy ten fenomen nie dopadł nas podczas urlopu. Tu magia działa w drugą stronę. Minuty uciekają jak szalone, a im przyjemniej, tym trudniej je zatrzymać. Także nie zdążyliśmy się jeszcze dobrze rozgościć, a już trzeba wracać. Ale hola, hola zanim zrobi się nostalgicznie, jeszcze wróćmy do słonecznych Kanarów i ostatnich dni naszego urlopu.

Korzystając z wynajętego samochodu, którym objechaliśmy zachodnią część wyspy (o tym w poprzednim poście), tym razem ruszyliśmy na północ Lanzarote.  Mijając kolejne białe domki, kontrastujące z kosmiczną czarną lawą mieliśmy wrażenie, że znajdujemy się  trochę jakby w alternatywnej rzeczywistości. Wszystko wyglądało idealnie, budynki podobnej wysokości, równo ciągnące się wzdłuż głównej ulicy. Żadnych błąkających się bezdomnych psów i kotów, czysto, schludnie. Przewertowaliśmy przewodnik i okazało się, że cały ten ład nie jest przypadkowy. Wszystko to za sprawą ogromnego wpływu lanzaretańskiego artysty Cesara Manrique.  Nieżyjący już Manrique dążył do zachowania tradycyjnego budownictwa Lanzarote, postulował by wszystkie budynki były w białym kolorze z zielonymi, czarnymi lub niebieskimi okiennicami i nie wyższe niż 6 -piętrowe.  Artysta przeciwstawił się ustawianiu tablic reklamowych by nie burzyły naturalnego krajobrazu.  No i wygląda na to, że  cel został osiągnięty, bo Lanzarote wręcz szokuje  niesamowitą spójnością architektury.

Ale jedźmy dalej. Pierwszy postój zrobiliśmy w  Mirador del Rio, czyli chyba  w najsłynniejszym punkcie widokowym wyspy położonym na szczycie Risco de Famara z piękną panoramą na cieśninę Rio i wyspę La Graciosa. Pomysłodawcą tej atrakcji turystycznej był znany już nam Cesar Manrique, a  rzeźba jego autorstwa  niczym podpis pod skończonym dziełem witała nas już od wejścia. W głównym budynku oprócz tarasu widokowego znajdowała także restauracja, gdzie można popijając (ponoć) pyszna kawę delektować się widokiem. My z kawy zrezygnowaliśmy, ale panoramę oglądaliśmy z zachwytem.

Kolejny postój zrobiliśmy w Jameos del Agua czyli w  jaskini utworzonej we wnętrzu jednego z najdłuższych wulkanicznych tuneli na świecie. Jest to kolejne  dzieło znanego nam już Cesara Manirique w którym człowiek „harmonizuje się z naturą”. Wejście kosztuje 9 EUR, ale  warto było. Przepiękne, słone jeziorko, w którym  mieszkają malutkie białe kraby, klimatyczna restauracja wśród sukulentów, sala koncertowa z doskonałą akustyką, a wszystko to w jaskini.  Po wyjściu na powierzchnię znajdował się  piękny zielony ogród z błękitnym basenem pod palmami. Na koniec zwiedziliśmy muzeum poświęcone wulkanom – Casa de los Volcanes, które znajdowało się na pietrze tego samego budynku.

 

  

  

W drodze powrotnej do Playa Blanca, czyli miasta, w którym mieszkaliśmy zatrzymaliśmy się jeszcze w małym miasteczku Teguise. Zgodnie wyczytanymi online opiniami oczekiwaliśmy, że miasteczko zachwyci nas nie tylko urokliwymi uliczkami, ale i przepyszną kuchnią,

Co do architektury potwierdzamy. W centrum Teguise znajduje się kościół Iglesia de Neutra de Guadalupe, a tuż obok jest plac na którym co niedzielę odbywa się targ. My niestety spóźniliśmy się i dosłownie kilka stoisk było tylko  otwartych.  Po wstępnym rozeznaniu terenu postanowiliśmy wybrać jedną z pobliskich restauracji i spróbować tej słynnej kuchni. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że niemal żadna z restauracji nie serwuje jedzenia (sic!). Po dokładniejszej obserwacji zobaczyliśmy, że rzeczywiście siedzący przy stolikach ludzie popijają winko, a do tego podskubują sobie jedynie oliweczki.  Sjesta Amigos! Sjesta na wyspie trwa zazwyczaj od 13:00 do 16:00, także musieliśmy posilić się „nieco” mniej tradycyjnymi potrawami – burgerami. W ramach usprawiedliwienia dodamy, że popijane były lokalnym pale ale.

  

  

Po drodze zatrzymaliśmy się też by obejrzeć z bliska winnice regionu La Geria. Do tej pory kojarzyliśmy winnice z pięknym zielonym odcieniem liści i gałęziami wznoszącymi się stosunkowo wysoko nad ziemią. Jednak tu na Lanzarote  należało raczej pochylić głowę by przyjrzeć się uprawom. Winorośle znajdowały się w  dołkach zrobionych w wulkanicznych popiołach, dodatkowo otoczone były murkami z kamienia, które za zadanie mają ochronę przed silnym wiatrem. Widok kosmiczny.

Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy, więc i my tu kończymy nasze wspomnienia.

Piękna pogada, smaczne jedzenie, nieziemskie krajobrazy i sympatyczni ludzie. Z czystym sumieniem polecamy Lanzarote, w szczególności na rodzinne wakacje.