Po naszych wulkanicznych wyczynach dotarliśmy na Bali. To chyba najbardziej znana wyspa w Indonezji. Wakacje na Bali uważane są za oznakę dobrobytu, a dla wielu osób tydzień lub dwa w hotelu na tej wyspie to niedoścignione marzenie. A jak to wygląda z naszej perspektywy? Posłuchajcie.
Czy to już raj? – Sanur
Nie specjalnie ciągnie nas do tłumu turystów, zdecydowaliśmy się więc ominąć najbardziej oblegane miejscówki jak Kuta i okolice. Skierowaliśmy się do miasteczka Sanur, miejsca niegdyś bardzo turystycznego, teraz jednak bardziej spokojnego i rodzinnego. Znaleźliśmy w miarę tani, bardzo porządny pokój i przez trzy kolejne dni regenerowaliśmy siły włócząc się po plaży, zajadając się owocami morza i płucząc usta zimnym piwem. Czy jednak było to tropikalne miejsce z naszych snów? Nie do końca. Kolor morza nie jest tu turkusowy ani krystalicznie błękitny. Praktycznie nad każdym skrawkiem plaży górują wielkie hotele i ekskluzywne kurorty (w wielu miejscach plażowanie dostępne jest tylko dla gości danego hotelu). Główna ulica Sanuru to pięciokilometrowy ciąg drogich restauracji, a biali przechadzający się wokół wcale nie wyglądają na podróżników. Przyznam szczerze, że nie do końca spodobało mi się to wszystko. Oczywiście miło było usiąść w restauracji, gdzie kelnerki kłaniają Ci się za każdym razem gdy coś przynoszą, a świeża, grillowana rybka w sosie chilli-imbirowym dosłownie rozpływa się w ustach.. więc niech będzie, że nie żałuję odwiedzenia tego miejsca :P
Kolejnym miejscem do którego zajechaliśmy było miasto Ubud – miejsce gdzie balijska kultura rozkwita, a atmosfera i urok potrafią naprawdę zauroczyć. Tak też stało się ze mną, klimat Ubud zauroczył mnie na dobre:) Miasto leży mniej więcej w środku wyspy, nie ma tu morza, nie ma plaży, jest za to niesamowicie zielono, kulturalnie i romantycznie. Po przyjeździe i zakwaterowaniu w przyjemnym pokoju z ciepłą wodą i śniadaniem ruszyliśmy na market gdzie Kinga swoim bystrym okiem szukała pięknych rzeczy w dobrej cenie. Skończyło się tylko na zakupie saronga (tradycyjnej indonezyjskiej chusty), ale za to za jedną czwartą ceny.
Po powrocie z marketu poznaliśmy przemiłą parę starszych (po sześćdziesiątce) ludzi, którzy zajmowali pokój ściana w ścianę z naszym. Nie byle jaką parę. Pani – kompozytorka oper oraz Pan muzyk eksperymentalny, który czterdzieści lat temu mieszkał w Ubud pół roku na dworze Sułtana. Na co dzień mieszkają w Australii, ale wkrótce chcą się przenieść do Indonezji na stałe (Pani miała nawet indonezyjskiego nauczyciela, który przychodził co rano uczyć ją języka).
Dzień zakończyliśmy na pokazie tradycyjnego balijskiego tańca. Ponad godzinny pokaz podzielony na osiem aktów był niesamowitym widowiskiem. Piękne tancerki odgrywały romantyczne sceny, a mężczyzna w demonicznej czerwonej masce odgrywał sceny dramatyczne, działo się, mówię Wam :) .
Kolejnego dnia postanowiliśmy odwiedzić „małpie sanktuarium” (Monkey Forest). Jest to park wypełniony po brzegi małpami, biegającymi, skaczącymi i bujającymi się na drzewach, oczywiście na wolności. Fajnie jest zobaczyć tyle włochatych stworów naraz, ale po pewnym czasie staje się to dość irytujące, a nawet niebezpieczne. Doświadczyliśmy tego na własnej skórze kiedy dwie małpy najpierw wskoczyły mi na plecy po czym przeskoczyły na Kingę, rozsunęły jej plecak i ukradły nam snikersa!! Jak one go wyczuły tego nie wiemy, całe szczęście nie wyciągnęły saszetki z portfelem i paszportem, która była w tej samej kieszeni plecaka.
Po tym zajściu szybko ulotniliśmy się z małpiego gaju i ruszyliśmy na spacer po okolicznych wioskach. Piękne tarasy ryżowe i dziesiątki dzieci puszczających latawce, tak można w skrócie to opisać.
W drodze powrotnej ze spaceru wstąpiłem na mały, niekonwencjonalny zabieg kosmetyczny. Mianowicie włożyłem nogi do akwarium pełnego rybek, które ze smakiem usunęły stary naskórek z moich stóp.
Wieczorem odwiedziliśmy jedną z licznych cichych knajpek, gdzie Kinga rozsmakowała się w domowym palmowym winie z lodem i limonką, pychota.
Dzień później pożegnaliśmy Ubud i rozpoczęliśmy podróż na rajskie wyspy Gili. Słyszeliśmy o nich zarówno wiele dobrego jak wiele złego, musieliśmy więc sprawdzić to na własnej skórze. Na pierwszy ogień poszła wyspa Gili Air i… nie zawiedliśmy się, jest tam genialnie! Wyspa jest niewielka, można obejść ją wokół w godzinę, morze ma kolor turkusowo-błękitny, a wszędzie stoją małe bary, gdzie można odpocząć przy małym drinku w drewnianych budkach tak blisko morza, że fale liżą podeszwy stóp. Za dom na Gili Air służył nam bungalow praktycznie nad samym morzem, gdzie każdego dnia rano czekała na nas pyszna lokalna kawa, naleśniki z bananami oraz świeże kawałki arbuza. Bosko!:)
Dni mijały nam leniwie. Po śniadaniu szliśmy parę kroków nad morze, gdzie opalanie, czytanie i drzemanie przeplataliśmy z bujaniem się na falach, snorkowaniem (pływaniem z maską i rurką) i piciem soków ze świeżych owoców (sok z Guavy jest genialny!). Potem mały obiadek, trochę spaceru, a wieczorem świeża rybka, którą sam sobie wybierasz spośród złowionych okazów lub gigantyczny szaszłyk z mięsem lub rybą. Do tego piwko i rozmowy z czwórką poznanych na Jawie Anglików (których przypadkiem spotkaliśmy ponownie właśnie na Gili Air), Tomem, Gabi, Simonem i Cat. Tak upłynęło nam sześć dni, powiem Wam szczerze, że było całkiem przyjemnie :) .
Podwodny świat – Gili Trawangan
Po Gili Air przepłynęliśmy na pobliską wyspę, największą z wysp Gili, Gili Trawangan. Klimat, który tu panuje jest zupełnie inny. Mniej romantyczny, mniej rajski, za to bardziej imprezowy. Kilka nadmorskich barów z muzyką na żywo otwartych przez całą noc robi swoje. My z Kingą odwiedziliśmy bar Sama-Sama, uważany za jeden z lepszych barów reggae w Azji Płd-Wsch. Powiem Wam, że daje radę!
Kolejnym fajnym miejscem na wyspie jest market z jedzeniem, gdzie codziennie po osiemnastej znaleźć można było kilkanaście stoisk z lokalnymi przysmakami. Ryby, szaszłyki, warzywa, owoce i wiele, wiele innych. Było nawet duże stoisko z ciastkami!:)
Poza jedzeniem i życiem nocnym na Gili Trawangan, wokół wyspy łatwo dostępne są wspaniałe rafy koralowe, a bogactwo podwodnej fauny i flory zachęca do długich kąpieli z maską i rurką. Podglądanie kolorowych rybek wciąga, więc zdecydowaliśmy się wybrać na jednodniową wycieczkę łódką wokół wysp Gili do najlepszych snorklingowych miejsc, do których ciężko dostać się z lądu. Wystarczyło zejść z łódki do wody i zanurzyć głowę, a dziesiątki kolorowych rybek, morskie żółwie i piękne koralowce były na wyciągnięcie ręki.
Ale.. mi wciąż było mało! Bez zbędnych zabobonów w piątek trzynastego wybrałem się na jednodniowy kurs nurkowania. Najpierw teoria, ćwiczenia w basenie, a potem chlup.. na głęboką wodę. Prawie godzina spędzona pod wodą na dwunastu metrach robi wrażenie (przynajmniej jak robi się to pierwszy raz jak ja:P). Snorkling jest fajny, ale to co można przeżyć i zobaczyć nurkując z butlą bije maskę z rurką na głowę (na razie najbardziej podobało mi się bycie o metr od ogromnego, śpiącego żółwia morskiego). Polecam każdemu kto nie próbował, ja już kombinuję gdzie zapisać się na trzydniowy kurs, kończący się podstawowym certyfikatem nurkowym. Warto!
Dni na Gili Trawangan płynęły trochę mniej leniwie niż na Gili Air, ale w podobnym odprężającym słoneczno-wodnym klimacie. Spędziliśmy tu kolejne sześć dni, a już jutro (14.09) wyruszamy w morze na czterodniowy rejs w poszukiwaniu największych jaszczurów na ziemi, waranów z Komodo. Jak wrócimy, opowiemy ;)