Dziś mija nam szósty dzień pobytu na małej wysepce / półwyspie Tuk tuk położonej przy największym jeziorze w Azji południowo-wschodniej Toba (100km długości i około 500 metrów głębokości). Co tu robimy i jak nam to wychodzi opiszemy później, a najpierw jak się tu dostaliśmy.
Tak jak wspominaliśmy wcześniej, do Indonezji trafiliśmy na ostatni tydzień Ramadanu i nasza podróż do kolejnego miejsca – jeziora Toba, przypadła na ostatni dzień kończący post i rozpoczynający świętowanie. W tym okresie autobusy, albo bardzo się spóźniają, albo w ogóle nie przyjeżdżają. Pamiętacie Indonezyjczyka Inonga, który był naszym przewodnikiem po dżungli w Bukit Lawang, ten sam człowiek zaproponował nam podwózkę do miasteczka Parapat (nad jeziorem Toba), wraz z jednodniowym postojem w Berestagi – miasta słynącego z ogromnych plantacji warzyw i owoców, a co za tym idzie wielkiego bazaru z lokalnymi pysznościami.Po sprawdzeniu ofert innych przewoźników i solidnym targowaniu uzgodniliśmy cenę i razem z Stefani oraz Sanderem 7 sierpnia ruszyliśmy mini vanem w drogę.
Okazało się, że po drodze będziemy mijali mnóstwo ciekawych miejsc. Nasz pierwszy postój był w małej gospodzie, której właściciel miał farmę dzikich zwierząt (!!!). Złapane w dżungli nietoperze, małpki, małe futrzaste zwierzątka (na zdjęciu niżej) były oczywiście na sprzedaż. Z tego co się dowiedzieliśmy, głównymi klientami są Chińczycy, którzy kupują je by trzymać w domu jako żywe maskotki, albo przerabiają na lekarstwa. Z wnętrzności nietoperzy robią na przykład eliksir na schorzenia serca. My nie byliśmy zainteresowani, a właściciel widząc współczucie w naszych oczach zaproponował, że za odpowiednią opłatą uwolni na przykład jednego futrzaka. Bzdura, bo zaraz po tym poszedłby i złapał kilka kolejnych, widząc, że interes się kręci. Odjechaliśmy.
Po małym niesmaku, przyszła pora na nowy smak i zapach.Zatrzymaliśmy się na lokalnej stacji benzynowej – stoisko z plastikowymi butelkami wypełnionymi benzyną za bardzo konkurencyjną cenę – 5.000 rp za litr (ok. 2 zł), by tam spróbować duriana – króla owoców. Niestety, jego słodki smak przyćmiewał zapach czosnku wymieszanego z cebulą, dlatego nie udało nam się przełknąć nawet kawałka.
Berestagi
Do miasteczka dojechaliśmy po południu. Pogoda, do której przyzwyczailiśmy się przez ostatnie kilka dni, zaskoczyła nas. Upalne, suche lato zmieniło się w deszczową wczesną jesień.Zaczął wiać silny wiatr i pojawiły się chmury, z których padał deszcz do samego wieczora. Mimo wszechobecnej wody, udało nam się dostać na bazar owoców, gdzie przyjaźni sprzedawcy co chwilę częstowali nas marakują, mango, mandarynkami i pysznymi małymi jabłuszkami o smaku brzoskwiń, zapraszając tym samym do zakupu.
Wieczorem po długiej podróży zrelaksowaliśmy się kąpielami w gorących źródłach, gdzie jako jedyni biali stanowiliśmy dla mieszkańców Berestagi nie lada atrakcję. Role się, jednak odwróciły, bo i my mogliśmy chwilę później z podziwem oglądać przemarsz lokalnej młodzieży, która w ramach kończącego się Ramadanu w procesji z lampionami niosła chwałę Allahowi wołając „Allahu Akbar”. Rano słoneczna pogoda wróciła, a my wyruszyliśmy do Parapat. Po drodze Inong zatrzymał się w wiosce Bataków, gdzie zwiedziliśmy tradycyjne domki wraz z wyposażeniem.
Tuktuk
W Parapat zbyt długo nie zabawiliśmy, wypłaciliśmy pieniądze (na wyspie Tuk tuk nie ma bankomatów), pożegnaliśmy się z Inongiem i promem popłynęliśmy na wyspę.Dziś nam mija szósty dzień pobytu tutaj. Otwarcie musimy przyznać, że w dużej mierze upłynął nam ten czas na lenistwie, kąpaniu się w jeziorze, jedzeniu pysznych ryb i popijaniu owocowych koktajli. Udało nam się też zobaczyć pokaz tradycyjnego tańca Bataków przy akompaniamencie ludowej kapeli.
W niedzielę (11.08), nabraliśmy nieco rozpędu. Wraz z dwoma Niemcami – Andreasem i Manulem wypożyczyliśmy skutery z zamiarem objechania całej sąsiedniej wyspy – Samosir. Już po pierwszej godzinie jazdy okazało się, że warunki na „drogach” są dużo gorsze niż przypuszczaliśmy. Zamiast asfaltu, albo chociaż w miarę równego piachu, były dziury asfaltowe, pokryte kamieniami, bawiącymi się dzieci, uparcie stojącymi na środku krowami i szalonymi indonezyjskimi kierowcami, którzy mimo lewostronnego ruchu, nierzadko w kręte, górskie drogi wjeżdżali prawym pasem. I w tym miejscu chciałabym wygłosić niemal pieśń pochwalną Boguszowi, bo zachował zimną krew i jakoś tak łatwo wcielił się w lokalesa trąbiącego na ostrych zakrętach, dzięki czemu przejechał 7 godzinną trasę, dowożąc mnie na miejsce bez najmniejszego zadraśnięcia, czy siniaka ( obolały tyłek się nie liczy;)). Nasza przejażdżka ze spokojnej, pełnej postojów na zwiedzanie wyprawy około godziny 12 zmieniła się w pogoń z czasem, bo okazało się, że przed nami jeszcze ponad 2/3 drogi, którą zrobiliśmy, a zmrok nieubłaganie nadciągał (o 18:30 robi się już ciemno, a światła skuterów nie były oszałamiające). Ledwo, ledwo, ale się udało.
Wczoraj już spokojniej, dogrzewaliśmy się na słońcu, popijając wodę kokosową z kokosa, który dosłownie spadł nam z nieba. Leżeliśmy nad jeziorkiem, pod palmą, a tu nagle bummmm, manna z nieba, kokos spadł z drzewa.:) Wyciachaliśmy otwór i drink gotowy.
Na małe pożegnanie z wyspą zafundowałam sobie masaż batacki. Starsza pani na podłodze swojego mieszkania rozłożyła matę, na niej kołderkę, a mi wręczyła sarong (dużą chustę) do założenia. Następnie przez godzinę masowała, uciskała i rozciągała wszystkie moje mięśnie, przyjemnie, relaksująco i bardzo tanio, bo przeliczając na złotówki było to świetnie zainwestowane 28 złotych.
Okiem Bogusza: Tuk tuk to mała miejscowość położona w zasadzie wokół jednej drogi biegnącej przy jeziorze. Jest to miejsce typowo turystyczne, szczególnie dla różnej maści Azjatów. Dziesiątki kwater do wynajęcia z widokiem na jezioro, multum małych restauracyjek, skutery, rowery i masaże. Spędziliśmy tu bardzo miłe sześć dni. Co ciekawe, w rejonie jeziora Toba legalne są tak zwane „magic mushrooms” – grzybki halucynogenne. Można je zamówić w większości restauracji, są wymienione w menu! My się nie skusiliśmy, może następnym razem :P
Kolejna ciekawostka, jak na razie praktycznie nic mnie tu nie ugryzło. Żadne komary, muszki za bardzo się mnie nie tykają. Niestety Kingi nie oszczędzają i gryzą ją na potęgę. Widocznie jest smaczniejsza niż ja :P A teraz ruszamy w dalszą drogę do Bukittinggi, a potem prosto na wyspę zamieszkaną przez dzikie plemię Mentawajów.