Jakoś tak ciężko zabrać się do pisania, gdy na zewnątrz praży słoneczko, a w głowie kołacze się myśl, żeby raz jeszcze ruszyć na bazarek z batikowymi ciuchami, potargować się z ulicznymi sprzedawcami (tak, tak Bogusz tym razem mogę iść sama :)).
No, ale, ale…….. może tym razem jakoś szybciutko i pokrótce opiszę Bukittinggi. Dość istotna była sama podróż, którą przebyliśmy w minibusie, wraz z czterema innymi backpakerami – parą z Holandii oraz Niemcami Iną i Janem.
„Hati-hati” – czyli indonezyjskie ostrzeżenie (uwaga, ostrożnie) widniało niemal na każdym znaku drogowym. Kręte, górskie drogi nie powstrzymały naszych dwóch wspaniałych kierowców, którzy przy dźwiękach indonezyjskich pop hitów na pełnej parze wjeżdżali w zakręty, by zaraz po tym na ręcznym hamować przed nadjeżdżającym na przeciwko samochodem. Aviomarin zadziałał w moim wypadku, nie wszyscy jednak nasi kompani wytrzymywali ciśnienie :).
Po 14 godzinnej przejażdżce, czekała nas 2 godzinna wędrówka po mieście w poszukiwaniu noclegu. Nie było łatwo, bo większość miejsc była zajęta przez Indonezyjczyków świętujących koniec Ramadanu. Ostatecznie o godzinie 12 zwolniły się pokoje w Hostelu Orchid, uffffff nawet ciepła woda była.
Co do samego miasta, to nie zachwycało za mocno, małe, trochę zaśmiecone. Z naszej perspektywy było to, jednak idealne miejsce na postój, nocleg i odpoczynek przed głównym celem – wyspą Siberut. Oczywiście udało się tu znaleźć parę ciekawostek, jak na przykład fakt, iż zamieszkane jest przez potomków grupy etnicznej Minangkabau, która charakteryzuje się matrylinearnym systemem dziedziczenia, czyli nazwiska rodowe i majątki odziedzicza się po matce i to dziewczynki najbardziej wyczekiwane jako pierworodne. Mają także bardzo piękny styl budownictwa, domy ze spiczastymi dachami.
Po małym zwiedzaniu, zajadaniu lokalnych przysmaków i niesmaków – jak na przykład ten galaretowaty deser poniżej, wybraliśmy się do miejskiego zoo. Głównie zależało nam na zobaczeniu kilku zwierzaków i panoramy miasta, która z poziomu zoo jest imponująca. Okazało się, że staliśmy się niemal egzotycznymi małpkami, co chwilę ktoś nas zaczepiał, prosił, żebyśmy pozowali do zdjęcia za całą rodziną, ciocią, wujkiem, babcią. Szybkim krokiem ruszyliśmy do wyjścia.
Kolejnego dnia wykupiliśmy wraz z Iną i Janem wycieczkę po lokalnych atrakcjach. Przewodnik na początek zawiózł nas do wytwórni cegieł, gdzie cała rodzina ciężko pracuję by zarobić średnio 50 000 rp (mniej niż 20 zł) za 100 cegieł.
Z bliska mogliśmy także przyglądać się wyrobowi tapioki, czyli prażynek, które serwowane są niemal ze wszystkimi indonezyjskimi potrawami. Chłopaki zagniatają ciastko, pieką w wielkim piecu, studzą, kroją, a później pakują w wielkie foliowe worki. Taką tapiokę wrzuca się na gorący olej i smaży.
Przewodnik zawiózł nas, również na zaplecze produkcji chrupek/ indonezyjskich chipsów. Około 30 osób, w tym dzieci, siedząc na ziemi, zręcznie kręciło „ósemki” z ciasta, a następnie, pełen kosz wrzucany był do stojącego tuż obok gara z olejem. Trzeba przyznać, całkiem to smaczne.
Ostatnią atrakcją był treking w Harou Valley. Przeskakiwaliśmy przez strumyki, wdrapywaliśmy się na wzgórza by obejrzeć piękne wodospady. Z racji tego, że obecnie panuje tu pora sucha, nie były one zbyt duże, ale i tak było przyjemnie zanurzyć się pod takim chłodnym prysznicem.