Oferta
Siedząc wieczorem w knajpce na parterze naszego guest house’u w Medan przysiadł się do nas Indonezyjczyk (Ancia) z pytaniem czy wybieramy się następnego dnia do Bukit Lawang. Miał nosa, bo faktycznie to był nasz plan. Zaproponował nam, że nas podwiezie, ponieważ akurat jutro tam jedzie, oczywiście za drobną opłatą, która była tylko trochę większa od ceny publicznego autobusu. Po małych negocjacjach i naszej zgodzie Ancia rozwinął swoją ofertę o trekking w dżungli w Bukit Lawang. Cena trekkingu jest z góry ustalona (25 euro za jeden dzień), więc tu lepszej oferty byśmy nie znaleźli. Wybraliśmy opcję dwu dniowego treku połączonego ze tubingiem – spływem rzeką na wielkich oponach. Jako bonus transport dostaliśmy gratis.
Podróż
Następnego dnia o dziewiątej stawiliśmy się przed GH skąd mieliśmy ruszać w drogę. Okazało się, że chętnych jest więcej, zabrał nas dopiero trzeci samochód. Oprócz nas podróżował z nami kierowca Inong, który stał się naszym dobrym kumplem (ale o tym później) oraz Niemiec Andreas. Kiedy samochód ruszył, po raz pierwszy zobaczyliśmy jak się jeździ w Indonezji. Zwykła podróż samochodem staje się szaloną przygodą, gdy dziesiątki samochodów i dosłownie tysiące motorów stara się za wszelką cenę wyprzedzać się nawzajem, trąbiąc przy tym na potęgę. Kiepska jakość dróg i fakt, że są one dosyć wąskie sprawy nie polepsza. Na dodatek panuje tu ruch lewostronny. Co ciekawe pomimo szalonej jazdy i łamania wszystkich przepisów drogowych nie widzieliśmy żadnej stłuczki czy wypadku. Wyćwiczyli się :) W trakcie podróży zatrzymaliśmy się na pyszny sok prosto z przeciętego na pół kokosa.
Bukit Lawang
Po około czterech godzinach jazdy dotarliśmy do Bukit Lawang, małej mieściny na skraju dżungli, zbudowanej po dwóch stronach rzeki. Nasz kierowca Inong poprowadził nas do guest house’u w którym mieliśmy się zatrzymać.
Przedostaliśmy się na drugą stronę rzeki po wiszącym moście, obejrzeliśmy pokoje i za 60 rupii za noc (ok. 21 zł) wprowadziliśmy się do sporego pokoju z wielkim łóżkiem, balkonem i łazienką. Kinga standardowo sprawdziła czy przypadkiem w jakiś zakamarkach nie kryją się robale (ostrożności nigdy za wiele – przyp. Kinga). Nic nie znalazła – byliśmy zadowoleni :) Nasz niemiecki kolega Andreas wprowadził się do pokoju obok. Po odpoczynku wybraliśmy się na obiad do jednej z licznych, małych knajpek nad rzeką.
Wieczorem przechadzając się po okolicy usłyszeliśmy śpiewy z pobliskiego guest house’u. Skierowaliśmy tam swoje kroki i zostaliśmy już do nocy. Widok grupy młodych Indonezyjczyków z gitarami i bębnami, śpiewających światowe szlagiery w bardzo porządnym stylu był niesamowity. Klimat, który tam panował przyciągał wielu podróżników, którzy popijając lokalne piwo Bintang, dośpiewywali co umieli lub wymieniali między sobą wrażenia z wypraw. Ja przezornie zabrałem ze sobą harmonijkę, więc dołączyłem do muzyków, a Ci ucieszeni zaprosili nas do swojego kręgu. Jak się później okazało nie była to jakaś wyjątkowa okazja – takie imprezy odbywają się tam codziennie! Następnego dnia wybraliśmy się na spacer, wypiliśmy pyszny sok ze świeżej marakui, a potem wykąpaliśmy się w rzece. Dzień upłynął nam na słodkim lenistwie.
W puszczy
W Bukit Lawang planowaliśmy zostać przez trzy noce żeby zregenerować siły, a potem ruszyć na trek do dżungli. Jednak po pierwszej nocy zadzwonić do nas Inong (kupiliśmy sobie lokalną kartę sim – jest tania i można korzystać z niezłego internetu), mówiąc, że możemy ruszyć z nim do dżungli następnego dnia. Zgodziliśmy się.
Dzień później, parę minut po dziewiątej spotkaliśmy się z Inongiem, jego pomocnikiem oraz parą Holendrów (Sanderem i Stefani), która szła razem z nami. Mając w plecakach zapas wody, śpiwory, suche ubrania, kąpielówki, ręczniki i sprzęt fotograficzny ruszyliśmy do dżungli. Od razu po wejściu zaczęliśmy ostro wspinać się w górę podciągając się na wystających korzeniach oraz chwytając się małych drzew i lian. Było to dość wyczerpujące, już po dziesięciu minutach byliśmy cali zlani potem. Całe szczęście Inong często się zatrzymywał by opowiedzieć najróżniejsze historie i ciekawostki dotyczące dżungli i jej mieszkańców. Dla nas był to czas żeby odsapnąć.
Po około godzinie drogi zobaczyliśmy pierwszego orangutana. Wielki rudy małpiszon bujający się wysoko na gałęziach drzew był świetnym widokiem.
Orangutany są bardzo zbliżone do ludzi, nic w tym dziwnego skoro dzielimy z nimi aż 97% DNA. Po zdjęciach i filmach ruszyliśmy dalej. Szczęście nam sprzyjało, bo po kilkunastu minutach znów zobaczyliśmy orangutany. Była to mama z wczepionym w siebie dzieciątkiem. Po kilku chwilach dołączyła do nich kolejna małpa. Tym razem były bardzo blisko nas, można było się dobrze przyjrzeć.
Podczas podziwiania, filmowania i fotografowania, jeden z orangutanów stwierdził, że się wysika, więc z drzewa zaczęła na nas lecieć strużka moczu. Udało nam się odsunąć, ale mój plecak trochę oberwał :P Ruszyliśmy w dalszą drogę i dotarliśmy do małej polanki gdzie przewodnik z pomocnikiem przygotowali nam ciepły posiłek – pyszne, ostro przyprawione mięso z warzywami i ryżem. Na deser zjedliśmy świeże marakuje, ananasy i mandarynki. Kolejne etapy drogi były stosunkowo trudne. Raz wspinaliśmy się do góry, idąc wąską ścieżką, następnie schodziliśmy ostro w dół, by po chwili znowu się wspinać. To nie był spacerek po parku:) Kolejny większy postój zrobiliśmy sobie nad małą rzeczką. Odpoczęliśmy, napełniliśmy puste butelki wodą ze strumienia i ruszyliśmy dalej. Podczas naszej wędrówki widzieliśmy około jedenaście orangutanów, gibona, makaki, jadowitego węża oraz leśnego pawia (tego z ogonem oczywiście – przyp.Kinga), mieliśmy sporo szczęścia, zobaczyliśmy naprawdę sporo zwierząt. Około godziny osiemnastej wyszliśmy z dżungli w okolicy dużej rzeki, przez którą musieliśmy się przeprawić. Wydało nam się to łatwe, rzeka nie była głęboka, jednak po wejściu okazało się, że będzie to trudniejsze niż przypuszczaliśmy. Dno rzeki całkowicie pokrywały różnej wielkości kamienie.. bardzo śliskie kamienie :) Gdy po przejściu trzech metrów zaczęliśmy się wywracać Inong i jego pomocnik wzięli nasze bagaże i przenieśli je na drugą stronę. Potem wrócili i pomogli nam przejść. Ahh, a miało być tak łatwo:) Musieliśmy przeprawić się przez rzekę jeszcze dwa razy, by wreszcie dotrzeć do miejsca noclegu. Obóz składał się z kilku dużych namiotów z karimatami gdzie poszczególne grupy trekkingowe mogły się przespać oraz z namiotu kuchennego. W obozie zgromadziły się ze cztery grupki turystów wraz z przewodnikami. Zaraz po przybyciu dostaliśmy ciepłą herbatę i ciasteczka, a potem poczęstowano nas obiadem. Wieczorem przewodnicy zabawiali nas różnymi grami logicznymi, zagadkami i sztuczkami, które nazywali magią dżungli. Niestety nasz przewodnik Inong musiał nas opuścić, gdyż jego żona urodziła dziecko (czwarte) i potrzebowała do szpitala czegoś z domu. Inong ruszył po ciemku, wspomagając się czołówką w dwu i półgodzinną podróż w dół rzeki po kamieniach, po których my mieliśmy problem przejść kilka metrów. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem jego poświęcenia. Od momentu naszego przybycia, wokół obozu kręciło się bardzo dużo makaków, które dość mocno rozrabiały. Kradły śmieci i huśtały się na drzewach bezpośrednio nad obozowiczami. Obecność małp najbardziej odczuliśmy wczesnym rankiem, gdy zaczęły skakać po dachu naszego namiotu! Pójście za potrzebą do lasu w obecności kilku małpiszonów też było ciekawym przeżyciem.
Gdy wstaliśmy rano, po małym śniadaniu rozpoczęliśmy drogę powrotną do wioski. Była ona nadzwyczaj przyjemna, spływaliśmy w dół rzeki na wielkich oponach (tzw. tubing). Naszą „tratwę” tworzyły cztery opony połączone jedna za drugą. Na pierwszej i ostatniej siedzieli przewodnicy, a na środkowych Sander i Stefani oraz my. Po jakiejś godzinie przyjemnego spływu zobaczyliśmy naszą wioskę, Bukit Lawang. Tak zakończyliśmy dwudniowy trek.
Było to bardzo fajne doświadczenie, jedynym minusem z mojej perspektywy był fakt, że w dżungli zdarzało się nam spotykać inne grupy turystów (nawet po dziewięć osób wraz z przewodnikami). Działo się to szczególnie w miejscach gdzie były orangutany. Psuje to trochę efekt dzikości, gdy dziesięć osób z aparatami i wielkimi obiektywami stoi koło Ciebie. Poza tym wszystko było zorganizowane naprawdę fajnie. Każdemu kto wybiera się w te rejony polecam jungle trek w Bukit Lawang.
Okiem Kingi: Bukit Lawang to miasteczko jungle boys – młodych chłopaków, którzy na codzień pracują jako przewodnicy w dżungli, a wieczorami grają na gitarach w lokalnych pubach i próbują zaimponować turystkom :). Kobiety zazwyczaj pochowane za ladami małych sklepików, pichcą nasi goreng (smażony ryż). Życie miasteczka ożywa po zachodzie słońca (byliśmy tam w trakcie Ramadanu, więc dopiero po zachodzie muzułmanie jedzą posiłki) mieszkańcy pojawiają się wtedy i w jadłodajniach, i nad rzeką, gdzie wszyscy kąpią się (kobiety i dziewczynki oczywiście w ubraniach), robią pranie, zmywają naczynia. Koty, koty….jest ich pełno wszędzie, małe, duże, zazwyczaj niczyje i co ciekawe, większość bez ogonów (!!!), jak się okazało nie straciły ich w czasie ucieczki przed dziką zwierzyną, a po prostu takie się rodzą. Co do trekingu po dżungli….. już bardzo dawno, a może nawet nigdy nie byłam tak wykończona i spocona. Wspinaczka w górę nawet tylko z podręcznym plecakiem była niezłym wyzwaniem, także dla tych którzy się wybierają w podobną podróż, polecam przynajmniej dwutygodniowy fitness przed wyjazdem :).